FAQ Zaloguj
Szukaj Profil
Użytkownicy Grupy
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
Rejestracja
Historia postaci
Idź do strony Poprzedni  1, 2
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu
Forum Rise of the Empire RPG Strona Główna » Kantyna » Historia postaci
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Wilhuff Tarkin
Komandor Republiki



Dołączył: 02 Sie 2005
Posty: 860
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 4 razy
Ostrzeżeń: 1/5

Skąd: Eriadu

 Post Wysłany: Pon 13:08, 03 Lip 2006    Temat postu:

Wilhuff Tarkin urodził się ok. 40 lat przed bitwa o Genosis i wybuchem Wojen Klonów w jednej z najważniejszych rodzin sektora Seswenna. Od długiego czasu dzięki bezwzględności i politycznej biegłości Tarkinowi niepodzielnie rządzili planetą Eriadu, a co za tym idzie i większością sektora. Budowane latami bogactwo, opierające się głównie na przemyśle, który pokrył całą powierzchnię planety, stało się podstawą finansową stronnictwa militarystów w Senacie, na którego czele stali, niezbyt przyjaźnie nastawieni wobec Jedi, przedstawiciele Tarkinów. Najbardziej znany stał się Ranulph Tarkin, bohater bitwy o Troiken, w której wystawiona przez niego flota został zniszczona, głównie przez wirus atakujący komputery nawigacyjne, a on sam zginął wysadzając się w powietrze razem z napastnikami. 20 letni Wilhuff stracił wtedy ojca. Stał się głowa rodziny i wbrew oczekiwaniom przeciwników, okazał się bardziej bezwzględny i przebiegły niż ojciec. Ukończył akademię marynarki republikańskiej i powrócił na Eriadu, gdzie rozpoczął porządkowanie spraw rodzinnych. W wieku ożenił się z przedstawicielką rodziny Mottich, kolejnej ważnej rodziny, kontrolującej wydobycie niezwykle ważnych surowców. Mając szerokie znajomości w świecie polityki i finansjery bez trudu stał się gubernatorem Eriadu, a później sektora Seswenna. Dzięki swojej wrodzonej politycznej przenikliwości zauważył senatora z Naboo, Palpatina, od tamtej pory między tą parą nawiązała się ścisła współpraca. To właśnie dzięki Palpatinowi w jego rezydencji na Eriadu odbył się szczyt handlowy. Mimo fiaska spotkania prestiż młodego gubernatora wyraźnie wzrósł. W siedem lat przed Genosis, wtedy już komandor marynarki, Wilhuff wraz z Raithem Sienarem przystąpił do ataku mającego na celu zdobycie „żywych statków”. Ponownie jednak Jedi popsuli cała perfekcyjnie zaplanowaną akcję, a Tarkin z trudem wycofał się. Jednak jego polityczny „nos” pomógł mu uratować pozycję, zdobył bowiem plany stacji bojowej o rozmiarach księżyca, której budowę później nadzorował i stał się jej pierwszym dowódcą. W momencie wybuchu wojny Tarkin wraz ze swoim bratem, brygadierem Gideonem Tarkinem, stali na czele Eriadu, nie udało im się zapobiec secesji pozostałych planet sektora, jednak wojna trwa……

Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Iron Lycan
Porucznik Separatystów



Dołączył: 02 Lip 2006
Posty: 144
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Skąd: Z dzikiej i nieznanej planety Hexon

 Post Wysłany: Śro 14:26, 05 Lip 2006    Temat postu:

Iron Lycan urodził się na dzikiej i porośniętej lasami planecie, która krążyła po dalekiej orbicie wokół swej gwiazdy. Całymi latami było ciemno, ale występowały pory roku w zależności od działalności wulkanów, one dawały tam ciepło. On, będąc dzikim drapieżnikiem razem z swoim gatunkiem stał prawie na szczycie łańcucha pokarmowego. Polowali sami lub też w grupach w zależności od celu. Ich łupem trafiały zwykle ssaki wielkości człowieka, ale też dwu lub trzykrotnie większe. Nie bali się niczego. Iron latami uczył się jak zabijać i nie dać się zabić, wyostrzył mu się wzrok i pozostałe zmysły. Jego planeta nazywała się Hexon 224. Była pozbawiona ludzi i technologii póki nie stało się coś niezwykłego. Do tamtego czasu był jedynie nieokrzesaną i rządną krwi bestią. Gdy na jego planetę przyleciały pierwsze statki wszystko się zmieniło. Najeźdźcy wybili prawie wszystkich z jego rasy, przeżyło niewielu. Zaczęli wznosić podziemne budowle niszcząc ich jaskinie. Wtedy zaatakował i po raz pierwszy odniósł porażkę, zabił kilku, ale w końcu jeden z nich trafił go, ale przeżył i stracił przytomność. Obudził się na nowej i nieznanej planecie. Wszędzie był piasek i świeciło oślepiające słońce. Był w jakieś klatce a wokół było pełno innych stworzeń uwięzionych jak on. Po pierwszym dniu wyrzucono go na środek jakiegoś kolistego budynku bez dachu. Stała tak jakaś istota, szybko nauczył się, że to człowiek, który chce go zabić. Gdy rzucił się na niego z wrzaskiem obudziły się jego instynkty drapieżnika. Jednym uderzenie swojej łapy powaliłem go na ziemię a z ręki wyleciał mu jakiś długi i ostry jak jego kły przedmiot. To był metalowy miecz, błyszczący i starannie wypolerowany. Podniósł go a gdy zobaczył, że człowiek wstał machnął ostrzem, ale zamiast go powalić jak się spodziewał, odciął mu głowę. Tłum gapiów wrzeszczał a Iron zachował broń jako trofeum. Po kilku takich potyczkach i zabójstwach ludzi na arenie założono na niego złoty pancerz, który nosi do dziś jako symbol zwycięstwa. Stoczył wiele walk i zaczął uczyć się języka ludzi. Zabijał i rósł w siłę z każdym dniem. Gdy wybuchła wojna na planetę zleciały się statki i zaczęło się. Jedna ze stron konfliktu napadła na Linatum 3 i zaczęła się bitwa. Żołnierze biegali po mieście strzelając do każdego aż jeden z rykoszetów nie trafił w zamek jego klatki. Drzwi otworzyły się a on był wolny, jeden z żołnierzy widząc go na wolności zaczął strzelać, ale przez lata walk nauczył się nie zwracać uwagi na ból i obrażenia. Znowu zaczął zabijać jak kiedyś. Atakowali go wszyscy, zarówno mieszkańcy planety jak i żołnierze, on też nie oszczędzał wrogów. Gdy zabił już z trzydziestu spotkał innego osobnika. Jego skóra była szara a ostrze miecza świeciło na czerwono. Rzucił się na niego, ale zanim doleciał jakaś siła odrzuciła go do tyłu a potem chwyciła za gardło a on powiedział:
- Giń bestio!
A Iron po raz pierwszy odezwał się a on go zrozumiał:
-To jeszcze nie koniec!!!
Po tych słowach nieznany opuścił Irona a potem jakimś cudem słyszeli swoje myśli, które pytały Lycana czy przyłączy się do niego i razem będą niszczyć świat. Iron odrzekł Tak!
Dowiedział się, że nieznajomy jest Sithem, ale nie poznał jego imienia. Chciałem dołączyć do niego, ale on powiedział, że musi sprawdzić i wyszkolić kogokolwiek zanim się zdecyduje kogoś przyjąć. Nauczył Irona podstawowych umiejętności i pokazał mu jak walczyć. Dowiedział się o istnieniu wielkiej wojny i klonach. Stoczył u jego boku 1 wspólną bitwę przeciwko Jedi, ale tylko on jeden z cało jego oddziału uszedł cało. Ale tym razem był silniejszy niż kiedykolwiek. Był zły i szukałem istot myślących jak on. Słyszał, że u Separatystów może znaleźć sobie silnego i odpowiedniego dla siebie przywódcę, więc udał się tam w poszukiwaniach.

[off] Na specjalne życzenie Mico Reglia [/off]


Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Herdan Duroc
Porucznik Republiki



Dołączył: 04 Lip 2006
Posty: 125
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Skąd: Sriluur

 Post Wysłany: Nie 21:34, 27 Sie 2006    Temat postu:

[off] Może to nie najdłuższa czy najlepsza historia, ale dam ją tu [/off]

Herdan Duroc urodził się 24 lata przed wojnami klonów na coruscant. Nie znał swoich prawdziwych rodziców, miał tylko przybranego ojca należącego do federacji handlowej. Był Weequayem, jednak imię wymyślił dobrany rodzic. Często pytał jak się nazywali i kim byli jego rodziciele oraz jak się naprawdę nazywa, ale przybrany ojciec milczał. Oddał go na szkolenie. Wynajął do tego najlepszych fachowców, sam jednak nie dbał o edukację chłopca i, mimo świetnego wyszkolenia, do dwunastego roku życia chłopiec nie umiał czytać. Dopiero później jeden z nauczycieli gdy się o tym dowiedział, zwrócił się o to do przybranego ojca chłopca. „Drugi” tatuś Herdana natychmiast zatrudnił nauczycieli różnych języków.
Nauka pisania, czytania, i uczenia się inych języków szła chłopcu tak łatwo, jak nauka taktyki, strategii, manewrów i władania różnoraką bronią, również białą. Czasem zaglądali do ojca różni senatorowie, szczególnie często wpadał jego przyjaciel, Passel Argante. Wtedy zamykali się w gabinecie i o czymś rozmawiali. Do gabinetu Herdan miał wstęp wzbroniony. Ojciec Duroca wiedział, że niedługo wybuchnie wojna, wiedział również o prawdziwej tożsamości senatora z naboi, jednak nigdy jej nie zdradził. Pokładał w chłopaku wielkie nadzieje, a widząc jak szybko się uczy, oddał go jedi na badania, czy nie tkwi w nim moc.
Gdy otrzymał wyniki, był rozczarowany, gdyż okazało się, że chłopiec ma istotnie większe stężenie midithliorianów niż inni ludzie (i nieludzie, również humanoidy), ale tylko nieznacznie. Herdan kontynuował naukę, stawał się coraz mądrzejszy, miał też niemałe powodzenie u kobiet, prowadził żywot bogaty, i raczej dość leniwy, jeśli nie liczyć lekcji które mu dawali znani nauczyciele z czasów młodości. Żył jak król, dopóki nie wybuchła wojna…

***
Ojciec Herdana kiedy wybuchła wojna nie zdążył uciec z planety, w konsekwencji został złapany i zabity przez odpowiednie organy. Sam Herdan ledwo uciekł z coruscant, łapiąc transport u jakiegoś przemytnika, za niemałe pieniądze. Odtąd zanim dotarł do separatystów, jego życie było ciągłą ucieczką, rabunkiem i zabijaniem, jednak czuł, że ma to we krwi.
Znienawidził jedi gdy tylko spotkał jednego. Ciągle pamięta to pierwsze spotkanie jakby to było wczoraj. On, stoi w hangarze, ściska w jednej ręce DC-15 Clone blaster pistol (który zabrał od trupa klona), w drugiej wibroostrze. Był pewien, że wygra. I wygrał.
Ale stracił dłoń.
Najpierw zaczął strzelać – jedi natychmiast odbił pociski. Nie wstrzymując ognia, Herdan próbował ciąć wibroostrzem. Nie mógł dosięgnąć jedi, co gorsza, przeciwnik rzucił nim o ścianę. Durac głową rąbnął o zardzewiałą rurę. Herdana zamroczyło, w locie wypuścił wibroostrze. Kiedy otworył oczy, wszystko dwoiło się i troiło. Ujrzał jak „trzech” jedi biegnie, skacze i już przygotowuje miecz do ciosu… Prawie w porę udało mu się uniknąć ciosu. Ostrze przebiło rękę, jednocześnie obcinając dłoń Weequaya. Herdan wrzasnął, przewrócił się, i zaczął strzelać na oślep. Trafił.
W rurę która była podłączona do myśliwca.
Paliwo zalało jedi. Ten wyrwał z podłoża miecz i odwrócił się. Herdan Duroc skupił się, szybko wycelował. Rana oraz bardziej go bolała, tracił coraz więcej krwi. Tym razem nie spudłował. No, nie spudłował to może za dużo powiedziane. Strzał ledwo co musnął zalanego paliwem jedi w nogę. Ale musnęło. I to wystarczyło. Jedi zaczął płonąć. Nie mógł nic na to poradzić i wiedział o tym. Rzucił się na Duroca. Ten przeturlał się w prawo, jednocześnie tracąc blaster, który został przecięty przez miecz świetlny. Herdan chwiejnie wstał i podniósł wibroostrze. Napastnik palił się coraz bardziej. W końcu schował miecz i usiadł, jakby medytował. Weequay nie wiedział zbyt dużo o jedi, jednak czuł, że przeciwnik może próbować zmienić sytuację na swoją korzyść. Herdan podszedł przygotował wibroostrze do ciosu. Jedi otworzył oczy. Duroc wbił wibroostrze w serce jedi. Ten zdołał wyszeptać anielskim głosem:
- Ty…Tyś…
Głos się załamał, po brodzie zaczęła spływać strużka krwi. Nagle Weequay ujrzał jak piękna była ów jedi; zielona t’wileczka z wdzięcznymi niebieskimi oczami… Krzyknął i rzucił wibroostrzem gdzieś przed siebie. Coś zachrzęściło. Herdan podniósł głowę. Myśliwiec. Popatrzył na palące się ciało t’wileczki. Oderwał kawałek materiału i zdjął pierścień z palca jedi. Na pamiątkę. Rozejrzał się; miecz gdzieś zniknął. Popatrzył na krwawiący kikut. Obwiązał go kawałkiem materiału z szaty jedi. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę myśliwca. Co chciała mi powiedzieć? Myślał Duroc. Z czym to było związane?
- Jednak jedno jest pewne. – powiedział do siebie Herdan wspinając się na myśliwiec po drabince. – [i] To nie mógł być jedi. To musiał być padawan.

***
Później odleciał na Geonosis, gdzie transportu do kryjówki Nuta Gunraya udzielił mu Poggle Mniejszy, po długich dyskusjach i za niemałą łapówkę. Gdy Duroc dotarł tam, poznał go dawny przyjaciel przybranego ojca, Passel Argante. Herdan przeszedł testy, i dzięki wiedzy nabytej w dzieciństwie i gdy był nastolatkiem, zdał testy znakomicie i został oficerem. Weequay został dowódcą eskadry myśliwców i był z tego dumny. Żyje i zamierza kontynuować swoją karierę oficerską, walcząc jak najbardziej zaciekle jak tylko się da. Wciąż jednak pamięta walkę z padawanką.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Herdan Duroc dnia Sob 11:16, 23 Gru 2006, w całości zmieniany 1 raz
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Indigo Tokken
Szpieg



Dołączył: 27 Paź 2006
Posty: 29
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Skąd: Koszalin

 Post Wysłany: Śro 17:05, 08 Lis 2006    Temat postu:

Indigo Tokken

Cóż... podsyłam swoją historię. Mam nadzieję, że chociaż niektórym przypadnie do gustu Wink.

Przyglądałem się niebu ze znużeniem. Vissan z pewnością coś dla mnie szykował. W sumie moje życie to były praktycznie dwa etapy – życie w klasztorze i życie jako szpiega. Tak, czuję to. Coś się kroi. Rozpoczęła się wojna klonów. Znaczy już kawałek czasu trwa. Heh, a najgorsze jest to, że obecnie jedyną perspektywą jest praca dla republiki. A jakbym fikał, to od razu do paki idę. Ta, cudowna perspektywa… Ale z drugiej strony, praca u Vissana nie była zła. Miałem duże pole do popisu i z pewnością nie byłem ograniczany.. Bo jak to leciało ? Bo z niewolnika nie ma pracownika ? Dokładnie tak. Jak dotychczas był ze mnie zadowolony. Heh, tylko męczyła mnie ta oficjalna otoczka. Ale z drugiej strony robienie z siebie totalnego luzaka nie było zawsze wskazane. Skoro to czytasz, to znaczy, że jeszcze nie usnąłeś. Gratuluje, bo ja mam taki talent oratorski jak ktoś o zapaleniu krtani. Czyli żaden. No to jedziemy z tym koksem…

W sumie to okres w klasztorze to była jedna, wielka męka. Jedyny plus to taki, że nauczyłem się kontrolować moc w inny sposób. Tak, urodziłem się z tym darem. Przydatna rzecz, nie powiem. Tyle, że uświadomili jej istnienie dopiero pewni Jedi, którzy przybyli do klasztoru. Potrafię kumulować tak tkwiącą w sobie moc, że moje ciosy pięściami i nogami są mocniejsze, w tym kumulowanie energii w innej formie przykładowo błyskawicach. Zasady w nim były mocno restrykcyjne. Życie to praktycznie była jedna, wielka asceza. Żyjemy jak na najniższym poziomie i nawet nie śmiemy się mieć jakiś przyjemności w głowie. Trenowaliśmy wszelki formy sztuk walki. Mówili, że to dla zdrowia ciała i ducha. No nie powiem, kiedyś to kupowałem, ale potem jak poznałem tą drugą stronę medalu… Tak, w końcu nadszedł tam taki moment, że nie dało się wytrzymać. Ale o tym potem. W sumie… była to specyficzna szkoła życia. Dbali też o edukację. Uczyłeś się języków, poznawałeś etykietę. Nudne to było, ale w życiu potem się przydawało. Bo jednak w interesach i w służbie u kogoś ta ogłada i maniery się przydają. Wszystko ma swoje wady i zalety. O czym to ja ? A tak… opowiem pewien dosyć stary epizod.

Wtedy chyba miałem 5 lat. Byłem zamkniętym w sobie dzieciakiem. Praktycznie nie miałem kolegów, a moja dialogi najczęściej się kończyły na dwóch-trzech zdawkowych zdaniach. Tak to jest, jak żyjesz w takich warunkach. Na tym pustkowiu jak coś się działo, to od razu się zlatywał cały klasztor. Bo czyż nawet w życiu pustelnika nie może się zdarzyć coś niespodziewanego ? Owszem, może. I co więcej dla mnie miała nadejść szansa. Z której nawet nie mogłem skorzystać…

Niedaleko klasztoru wylądował Delta-7 Aethersprite. Któryś bardziej obeznany klasztornik to powiedział. W sumie każdy to komentował, bo oznaczało to, że przybyli sami Jedi. W sumie obserwowałem to rozentuzjazmowany. Ci, którzy zwracali na mnie uwagę, nie mogli się nadziwić. U mnie jakikolwiek sygnał entuzjazmu był rzadkością. Wysiedli z pojazdu. Było to dwóch ludzi. Kobieta i mężczyzna. Rozglądali się wokół, a na ich twarzach były wymalowane lekkie uśmiechy. Z pewnością przybyli w przyjaznych zamiarach. Nie usłyszałem o czym rozmawiali z naszym przywódcą. Po chwili ruszyli w kierunku naszego skromnego skupiska „mnichów”. I stanęli przede… mną. Wymienili jedynie spojrzenia ze sobą. Pierwsza odezwała się kobieta:

- Czy to ten chłopiec ?
- Tak, zdecydowanie on. On ma w sobie moc. Pewnie o tym jeszcze nie wie.
- Albo wie, ale nie umie z niej korzystać.


Mało co pamiętam z tamtego okresu (co dziwne nie jest). Pewnie przysłuchiwałem się temu z niedowierzaniem. Ja ? Moc ? Co, gdzie, jak ? Czyli... to musi być jakiś dar. Skoro mówią o tym z takim namaszczeniem. Czyli chcieli mnie zabrać ?

Jednak pojawił się ktoś nowy. Brat Chacta, jeden z wyżej postawionych mnichów, dosłownie wypadł z klasztoru i stanął ze mną, kładąc ręce na ramionach. Był zły, to pamiętam doskonale. Każdy się z niego nabijał, że już uśmiech był dla niego zbyt dużym wysiłkiem. Widzieć go uśmiechniętego równało się niemal cudowi. Stał za mną i mierzył ich groźnym spojrzeniem. Po klasztorze chodziły nawet plotki, że kiedyś był Rycerzem Jedi. Jak się potem w przyszłości dowiedziałem, to była prawda.

- Od razu mówię wam, że nie możecie zabrać tego chłopaka.
- Czemu ?
- Znam was dobrze... Jedi, Myślicie, że Moc jest wszystkim. Nie wyściubiacie nosa poza świątynie... Nie dam wam zrobić z niego kolejnej marionetki... Kolejnego pompatycznego i zadufanego w sobie Jedi... Rycerze, phew.
– Splunął pod nogi mistrza.
- W porządku, nie będziemy się wykłócać. Najwyżej stwierdzimy w raporcie, że był za stary. Żegnam.

Po chwili odwrócili się w kierunku Delty-7 i ruszyli w jej kierunku. Sekundę później statek wzniósł się w powietrzu i odleciał. Mój późniejszy mistrz, ten właśnie mnich, opisał mi fragment jego rozmowy z nimi. Nic więcej mi praktycznie nie przekazał, oprócz jednej rzeczy:

- Nie przejmuj się. Nauczę cię tego co oni, a nawet więcej. Coś ci powiem. – Schylił się do mojego ucha i szepnął. – Sam kiedyś byłem Jedi. Ale to długa historia, kiedyś ci to opowiem. I na dodatek opracowałem własny styl, oparty na nogach i rękach. Ale nie mów nikomu, dobrze ?

Skinąłem jedynie głową i wraz z resztą klasztorników znaleźliśmy się w środku budynku. Dzień potem Chacta rozpoczął ze mną lekcję. Jak się okazało dosyć trudne…

• * * * * *

- Chłopcze, skup się ! Chyba nie chcesz znowu powtarzać tego samego ?
- Nie.. mistrzu. Ale już nie mogę.


Tak, 14 lat… piękny wiek. Zero trosk, problemów. Owszem, gdybym był normalnym dzieciakiem. A nie byłem. Tkwiła we mnie moc, którą miałem nauczyć się kontrolować. Nauki były cięższe niż myślałem. Zastanawiało mnie, że skoro nie lubi Jedi, to mnie tego uczy ? Nie trzymało się to dla mnie kupy. Przyglądałem się, jak ciężko oddycha. Pada na kolana… i nie podnosi się. Przejęty tym do reszty podbiegłem do niego. Z jego ust ciekła krew. Czyżby wylew ?

- Mistrzu, trzymaj się !
- Wybacz synu, ja… jestem już starej daty. Zresztą ktoś to przyszpieszył.
- Kto ?!


I po chwili już nie oddychał. Byłem roztrzęsiony i zastanawiałem się co zrobić. Pamiętałem o pewnym pojeździe. Nie umiałem wytłumaczyć tego, ale nie chciałem zaufać nikomu w klasztorze. Ktoś mógł być mordercą. Ale raczej nikt stąd by nie stosował tak subtelnych metod. Wystarczyło jedynie ukraść jakiś pojazd. A potem polecieć w przestrzeń kosmiczną. W sumie dzięki niemu się nauczyłem nieźle pilotować. Przydały się te umiejętności, by odnaleźć sprawcę tego morderstwa…

• * * * * *

Każdy dzień poza klasztorem wydawał mi się wyjątkowo nieprzyjemny. Nie dosyć, że ani trochę nie zbliżyłem się do sukcesu, to jeszcze na dodatek ciało mistrza zniknęło ! Tak po prostu ! Sam, zagubiony, z samymi zmartwieniami. Dobrze, że byłem biegły w walce na pięści, bo już pewnie zostałbym okradziony z kilka razy. A moc również się momentami nieźle spisywała. Ale raczej nie chciałem się tym chwalić za bardzo. W sumie użyłem jej raz. Ale było wyjątkowo gorąco. W sumie nie robiło mi to wielkiej różnicy. Nie miałem już w sumie pieniędzy. Byłem głodny. A jakoś nie mogłem się zebrać na to, by kraść. Miałem głęboko zakorzenione zasady, które mi nie pozwalały łamać prawa. Ale… sam już nie wiedziałem co robić. Usłyszałem za sobą dźwięk, jakby coś lądowało. I faktycznie, coś lądowało. Pamiętałem z nauk mistrza, że to był J-Type Diplomatic Barge. Cóż, byli to z pewnością Jedi. Jakiś mężczyzna i mała… dziewczynka. Pewnie mistrz i padawan. Chciałem gdzieś się schować, ale nie zdążyłem. Podszedł do mnie i zagaił rozmowę.

- Witaj chłopcze. Szukamy osobnika zwanego Chacta. Słyszeliśmy, że żyje i ma się całkiem dobrze.

Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszałem. Przecież mój mistrz był martwy ! W ogóle nic mi nie pasowało. Coś było nie tak i to zdecydowanie. Jego uśmiech był przyjazny, ale mu nie ufałem. W końcu to był Jedi. Ci, których mój mistrz tak nie cierpiał.

- Nie wierzę ! Przecież on… zmarł lub go ktoś zamordował. Nawet go tutaj zabrałem, ale… zniknął.
- Nie wydaje ci się to dziwne ?


Pewnie, że było. Ale przecież trupy nie mogą chodzić. Musiał go ktoś porwać, to było pewne. Ale po co komuś jego ciało ? Faktycznie, nic się kupy nie trzymało. Wzruszyłem ramionami, nie mając na to dobrej odpowiedzi.

- Jest odpowiedzialny za zabójstwo kogoś niezwykle wysoko postawionego. Tego ci powiedzieć nie mogę. Zwą mnie Vroot Ahanau, a to moja uczennica, Uriel Khaan. Ty go niedawno widziałeś. Nie wiesz gdzie on zniknął ?
- Nie wiem ! Po prostu zniknął ! Jakby się rozpłynął w powietrzu. A nawet jeśli bym wiedział, to czemu miałbym wam o tym powiedzieć ? Nie ufam wam.
- Nie oceniasz nas zbyt surowo ?


Spuściłem głowę. Zastanawiałem się. O co tutaj niby chodziło ? Mój mistrz miałby być poszukiwanym mordercą ? Nie, bez sensu ! Nie wierzę w to ! Ale… to zniknięcie było podejrzane. Musiałem spróbować do tego podejść inaczej…

- Jesteście Jedi, nie ufam wam. Chacta by nigdy czegoś takiego nie zrobił. Był dla mnie jak ojciec. Macie dowody ?
- On nauczył cię kontrolować moc, prawda ?
- Eee tak, czemu pytasz ?

Po raz pierwszy dostrzegłem na jego twarzy dostrzegł leciutki uśmiech. Spokojnie przyglądał się mnie, jakby mnie oceniając. Zmienił ustawienie rąk i nóg. Czyżby… chciał walczyć ?

- Zaatakuj mnie. Najlepszym co posiadasz. I zastanawia mnie, czemu nie używasz miecza.

Uśmiechnąłem się przebiegle, wystawiając do przodu lewą nogą. Prawą dłoń wystawiłem do przodu wyprostowaną, a lewa była lekko cofnięta, zwinięta w pięść. Typowa pozycja do stójki. Podniósł pytająco brew. I po chwili ruszyłem. Wyskoczyłem w powietrze i wykonałem kopnięcie, ale odskoczył kawałek dalej. Zdziwił się, gdy moją pięść otaczały… błyskawice. Jednak zanim udało mi się go uderzyć, odepchnął mnie mocą do tyłu. Uderzyłem w ścianę. Bolało. Niepewnie się chwyciłem za plecy, cały obolały.

- Cholera, to bolało.
- Jestem zdziwiony chłopcze. Umiesz kontrolować swoją moc tak, że kumulujesz ją… w formie ciosów i potrafisz w ten sposób zwiększyć swoją szybkość i siłę ciosu. Imponujące. Ale użyłeś mocy, która… jest z pewnością ciemna. Istnieje technika, wykorzystywana przez Ciemnych jedi, która umożliwia fingowanie własnej śmierci. Uriel, jakbyś mogła, pójdź do statku, dobrze ?


Cóż, to mnie zdecydowanie zaskoczyło. Czyżby… mistrz mnie oszukał ? Ale po co ? W jakim celu ? Kolejny bezsens, którego nie mogłem zrozumieć. Gdyby mnie do czegoś potrzebował, to po prostu by mnie poprosił, bym z nim poleciał lub ogłuszył, jakbym nie chciał tego zrobić.

- Ale… po co miałby to robić ? Przecież mógłby mnie spokojnie przekonać, bym poleciał z nim, gdzie chcę. Bym mu nie odmówił.
- Może chciał się dostać na jakąś planetę, przy okazji myląc pościg swoją śmiercią ? Przyznaję, że niezła metoda. A ty byłeś gwarantem podróży. I pewnie wyglądało to tak, jakby to było morderstwo. Widać, było to przekonujące. I świetnie znał twój charakter. Wiedział, jak postąpisz.

Te proste wnioski mną wstrząsnęły. Były niesamowicie logiczne. I… musiało tkwić w nich chociaż ziarnko prawdy. A przynajmniej tak mi się zdawało. Kiwnąłem głową, przyjmując jego logikę. Uśmiechnął się lekko.

- Widzę, że cię przekonałem.
- Brzmi logicznie, przyznaję. Ale… i tak nie wierzę w to. Mój mistrz taki nie jest.
- Nic nie jest takie, jakie się wydaje, chłopcze. Właśnie, jak masz na imię ?
- Indigo, Indigo Tokken.
- Dobrze, Indigo. Może chciałbyś o coś poprosić ?


Przypomniało mu się, że głód mu zaczyna doskwierać. Szczególnie, gdy burczenie stało się aż nadto słyszalne. Z zakłopotaniem podrapał się po głowie. Uśmiechnął się jedynie blado.

- No…. Chętnie bym coś zjadł. Nie mam pieniędzy, a nie jestem kimś, kto kradnie.
- W porządku, chodź ze mną. Uriel także pójdzie.


I potem znaleźli jakiś bar i coś przegryźli. Nareszcie nie czuł głodu. Miał jeden problem z głowy. Ale kolejny już był bardziej poważny – kim tak naprawdę był Chacta…

• * * * * *

Czułem, że coś mnie szturcha i przerwało mój sen. Gdy otworzyłem oczy, ze zdziwieniem stwierdziłem, że zasnąłem… w środku statku. Kto mnie obudził ? A, ta dziewczynka. Jak miała na imię ? No tak, Uriel. Miała dziwnie zacięty wyraz twarzy.

- Obudź się !
- Hę ? Co jest ? Już spokojnie.
- Mój mistrz Vroot gdzieś zniknął.
- No ok… idę go poszukać. Ty zostajesz.
- Mowy nie ma! Ty nawet nie miałeś treningu na jedi, idę z tobą!-
oburzyła się dziewczynka, przytupneła nawet nogą na potwierdzenie swoich słów. Heh, cholerny dzieciak to był jak dobrze pamiętam.
- Jeśli to, co mówił twój mistrz jest prawdą, to teoretycznie sam przeszedłem trening Jedi. Zresztą widziałaś, jak chciałem użyć mocy przeciwko… jak on miał ? Ahh tak Vroot byłby niezadowolony jakby ci się coś stało. Może i jesteś jedi, ale jesteś za mała. To jest niebezpieczne.
- Nie jestem za mała! Jestem padawanem, nie jestem za mała!-
Powietrze wokół niej zafalowało targane drobnymi wyładowaniami mocy. Cholera, uparta smarkula !
- Heh… dobra, nie chce mi się użerać. Chodź ze mną i się mnie trzymaj jak najbliżej. Rozumiesz ? Tylko nie płacz, jak ktoś ci zrobi kuku.
- Nie martw się, nie będę.-
Mruknęła jeszcze urażona. Skwitował to kpiącym uśmieszkiem.
- Grzeczna dziewczynka. Dobra, to idziemy.

Po chwili wyszliśmy z pojazdu. Spokojnie się skradaliśmy, niemal bezszelestnie. Musiałem przyznać, że nie była wiele gorsza ode mnie. Może i było smarkata, ale cicho się zachowywać potrafiła jak było trzeba. Mijaliśmy kolejne zabudowania, rozglądając się uważnie wokoło. W sumie to poszukiwaniu było bez sensu. Gdzie mógł się podziewać ? Mógł być praktycznie wszędzie. Też mi nauczyciel. Zostawiać małą dziewczynkę na pastwę losu. Chociaż jak przypomniało mu się, jaka była… smarkata, to nie mógł się nie uśmiechnąć. Pewnie miał jej dość. Dostrzegła to, patrząc na niego groźnie. Ale nic nie powiedziała.

Wychyliłem się lekko zza ściany budynku. Dostrzegłem dwie sylwetki. Obie były schowane za jakimiś habitami. I walczyły. I to na dodatek na miecze świetlne. Jeden osobnik miał miecz koloru… no właśnie jakiego ? Chyba turkusowego. A drugi trzymał w dłoni czerwony miecz. Krwistoczerwony. Przyglądałem się temu z zafascynowaniem. Tak, że zapomniałem o Uriel, która chciała niezbyt subtelnie zobaczyć, co mnie zatrzymało. Zatrzymałem ją w ostatniej chwili, bo jeden krok więcej i byłaby wystawiona jak na talerzu. Oczywiście zaprotestowała na swój sposób.

- Uważaj. Bo jeszcze coś ci się stanie. Nie nasza sprawa. Idziemy dalej…
- Puszczaj.-
warknęła chcąc się mu wyrwać, jednak siła 16-latka w porównaniu z tą dysponowaną przez 10latkę była nie do przewyższenia.- To mój mistrz, puszczaj.- syknęła łapiąc go za rękaw kurtki.- On jedyny ma taki miecz.
- Nie możesz mu pomóc. Nie widzisz, że są sobie równi ? Zobacz jak używają mieczy.


Pozwoliłem jej ostrożnie wychylić głowę zza muru, by zobaczyła co się dzieje. Jakby co, byłem gotów ją natychmiastowo złapać i pociągnąć do tyłu. Byłem w sumie ciekaw jak to skomentuje…

Przyznała mu rację.- Nigdy nie widziałam ciemnego Jedi.-mruknęła pod nosem. Zdawała się czekać na dalszy rozwój wypadków jak nakazywał jej kodeks. Odetchnąłem z ulgą, gdyż spodziewałem się po niej jakiegoś głupiego zachowania. I mielibyśmy kłopoty. Po chwili przestali walczyć. I stali przed sobą. Jakby oceniali się nawzajem. Już wiedziałem, że jeden z nich to mistrz tej małej zouzy, ale kim był ten drugi ? Czyżby… nie, to niemożliwe. Ale bardziej denerwujące było to, że pod kapturami nie mogłem ujrzeć ich twarzy. Pierwszy odezwał się ten z mieczem.

- Widzę, że jesteś lepszy niż kiedyś, Vroot. Poprawiłeś się w walce na miecze. Gratuluje. Ale i tak zginiesz.
- Pewność cię zgubi, Chacta. Czego chcesz od chłopaka ?
- Ja ? Po prostu chcę, by kiedyś ten chłopak był moim następcą. Ale przy okazji powinien mieć swój styl. Pewnie zauważyłeś, że dobrze walczy za pomocą nóg i rąk. I ma pewnością ciekawą właściwość…
- Tak, wiem. Jednak chłopak nie powinien tak skończyć.
- Dobrze go wychowywałem. Nie ufa Jedi, nienawidzi ich. A przynajmniej im nie ufa. Byłby… specjalistą od ich zabijania. Jakby jeszcze potrenował, mógłby nawet blokować ich moce ! Ma potencjał ogromny. Szkoda, by się zmarnował. Tym bardziej, że jest dla mnie jak syn.
- A jednak to prawda. Ciemna strona zupełnie cię pochłonęła. Zwariowałeś Chacta.
- Nie, nie zwariowałem i dobrze o tym wiesz. Musiałeś dostrzeć w nim potencjał, którego by się nie powstydził żaden Jedi.
- Ale on nie ma aż takiej…
- Mocy ? Ale będzie ją miał.


Nie mogłem w to uwierzyć. Zatkało mnie. Schowałem się za ścianę, delikatnie ją ciągnąć do siebie. Nie wiedziałem czemu to zrobiłem. Po prostu. Moja mina pewnie wyrażała dziwny… smutek. Siedziałem i zastanawiałem się co zrobić. Uriel przyglądała mi się bez słowa. Tamci dalej o czymś rozmawiali, ale go już to nie obchodziło. Powinien komuś pomóc. Ale komu ? Temu, który mnie wychował i który mnie kochał czy temu, który reprezentował dobro. Miałem mętlik w głowie. Chwyciłem się za nią i naprawdę nie wiedziałem co robić…

Dziewczynka wsłuchiwała się dokładnie w każde słowo, zacisnęła usta i spojrzała na niego z dziwną zaciętością i chwilową złością, która jednak znikneła gdy tylko mrugnął.
- Zrób to co podpowiada Ci intuicja.- powiedziała jakby wyczuwając jego emocje.

Odwróciłem głowę w jej kierunku, lekko zdezorientowany. Patrzyłem na nią dość długo, jakbym szukał wsparcia. Trwało to dłuższą chwilę. Usłyszałem znów odgłosy walki. Trzeba było działać. Ale nie mogłem nie zadać jej jednego pytania. Jedno zdanie, a jak potrafiło zmienić opinię o kimś. W końcu kiwnął jej głową na potwierdzenie jej słów.

- Muszę się ciebie coś spytać. Co byś zrobiła, jakbym chciał pomóc swojemu mistrzowi ? Byś stanęła ze mną do walki ?

Spojrzała na mnie z lekkim zdumieniem, zmarszczyła brwi i zacisnęła usta.

- Stanęłabym. Jestem Jedi i nie boję się walki o słuszną sprawę.-odparła lekko zarozumiałym głosem.
- Nieważne… Muszę ich powstrzymać !

I wybiegłem zza zaułka, krzycząc, by przestali. Zaskoczyłem ich obu. Ale bardziej Chactę, który nawet odwrócił wzrok i po chwili… oniemiał. Poczuł ogromny ból w klatce piersiowej. Zatkało mnie. Przyglądałem się bezradnie temu, co się stało. Chacta właśnie umierał, przebity mieczem. Ostatkiem sił zdjął kaptur. Nie zastanawiając się, podbiegłem do niego. Jego wzrok wyrażał… troskę. Podałem mu dłoń, a jego mistrz odwzajemnił uśmiech. Po raz pierwszy w swoim życiu uroniłem jedną, pojedynczą łzę. Mistrz nie przestawał się uśmiechać. Lekko, zmartwiony moim stanem.

- Mistrzu… dasz radę…
- On mnie pokonał.
- To moja wina… Odwróciłem twoją uwagę.
- Nie… to nie tak. Jedi nie daje się tak łatwo zaskakiwać. To ja popełniłem błąd. I za niego płacę.
- Ale…
- To prawda. Zresztą… byłeś dla mnie jak syn. Kiedyś wybrałem ciemną stronę mocy i z nią umrę. Ale nie mam na ciebie wpływu. Teraz zrobisz to, co uważasz za słuszne. Mnie… nie powinno już to obchodzić.
- Mistrzu…
- Nie przejmuj się. On cię nie skrzywdzi, wiem o tym. Zresztą… ty podejmiesz tą decyzję… Żegnaj…


Po chwili uleciało z niego życie. Wstrząsałem nim, starałem się zbudzić, krzyczałem. Oczywiście to nic nie dało. Siedziałem nad nim trzymając ciągle jego rękę w niemym płaczu. Poczułem w pierwszej chwili przypływ złości i ją odepchnąłem. Wstałem i odwróciłem się w kierunku Vroota. Oskarżycielsko pokazałem palcem na Jedi.

- Zabiłeś go ! On…
- Przykro mi… Naprawdę… Wiesz, że to był mój…
- Tak, wiem. Obowiązek. Masz rację…


Zaskoczyłem go nagłą zmianę nastroju. Moja złość ulotniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Potem znów się odwróciłem i patrzyłem bezradnie na zwłoki Chacty.

- I co teraz zrobisz Indigo ?
- Wiem co zrobię. Wyniosę się z tej planety i poszukam szczęścia gdzie indziej. Może i walczyłeś w słusznej sprawie, ale będę cię nienawidził do końca swoich dni. Zarazem ci przyznaję rację, jak i nie mogę na ciebie patrzeć. Dziwne, prawda ? Ale tak się czuje. Żegnam… Mój statek jeszcze stoi nienaruszony. Poradzę sobie.


Uriel podbiegła do swojego mistrza i spytała go, czy się dobrze czuje. Kiwnął głową, ale w kilku miejscach był ranny. Mocniej lub słabiej. Odszedłem bez słowa. Patrzyłem na ten duet i byłem mocno zmartwiony. Nie miałem gdzie pójść ani się podziać. Ani nie miałem nikogo bliskiego. Nie zastanawiając się ani chwilę pobiegłem, by wsiąść do swojego statku i odlecieć. Byle gdzie…

• * * * * *

A jednak w pewnym sensie mi się udało. Czas najlepiej leczy rany. Trafiłem na Nar Shaddaa. Początkowo musiałem żebrać na ulicy, ale w końcu ile tak można ? Zmieniłem się. Większość czasu przesiadywałem w barach, wdając się w bójki, pijąc na umór i sypiając z kobietami jak popadnie. Oczywiście w granicach dobrego smaku. Stałem się strasznym luzakiem, kimś, kogo się lubiło oczywiście pod warunkiem, że nikt ze mną nie zadzierał. W końcu zyskałem sporą lokalną sławę. Nikt nie mógł się ze mną równać z walce wręcz. Jednak jak to bywa, takie elementy w końcu trafiały na kogoś silniejszego. Lub lepiej zorganizowanego. Otoczyli mnie i sprawa stała się jasna. Albo przestanę zgrywać kozaka albo skończę martwy. Mało to było subtelne, ale przekonujące. W końcu musiałem znaleźć konkretną robotę, bo inaczej mogłem źle skończyć. Taka szansa się przydarzyła. Pomocną dłoń podali mi Huttowie. Znalazłem zatrudnienie. Początkowo byłem ochroniarzem i pośrednikiem w handlu niewolnikami. Robota przyjemna, ale wyjątkowo nudna. No i przy okazji otrzymałem własny bowcaster, który mocno przypadł mi do gustu. Czy już mówiłem, że uwielbiałem dreszczyk emocji ? Tak, tutaj się to zdarzało, ale rzadko. Jednak w końcu się do mnie szczęście uśmiechnęło. Powstrzymało się kiedyś pewnego zamachowca i dostałem w pewnym sensie awans – zostałem ich szpiegiem. I dostałem pewne zlecenie. Miałem dostać się na planetę Rahab i zlikwidować Vissana. Jak się potem okazało, los jest niesamowicie przewrotny. Z zabójcy stałem się jego podwładnym. Ale o tym napiszę za chwilę…

• * * * * *

Każdy krok zbliżał mnie do celu. Poruszałem się niemal bezszelestnie. Heh, z ulicznego zabijaki zamienić się w cicho poruszającego się szpiega. A raczej skrytobójcę. Wejście do środka nie było aż tak trudne. A może byłem obserwowany i o tym nie wiedziałem ? Nie, nauczyłem się co nieco tego fachu. Byłem pewny swoich umiejętności. I cel stał bliżej niż kiedykolwiek. To musiał być Vissan. Cóż, musiał spokojnie działać...

Skręciłem w lewo od siebie. Spokojnie skradałem się korytarzem, doczepiony do ściany. Wychyliłem głowę za zakrętem. Tak, Vissan stał do niego tyłem otoczony dwoma droidami. Miał nadzieję to szybko zakończyć. Sięgnąłem do pasa po bowcaster i załadowałem go. Mierzyłem, by to zręcznie zakończyć jednym strzałem, gdy… dosłownie z zapadki w suficie spadł jakiś nieznany mi rodzaj droida. Byłem zaskoczony, ale nie dałem się zaatakować. Położyłem natychmiastowo broń i kumulując w sobie moc, zaatakowałem droida. Trafiłem idealnie w jego układ, unieruchamiając skutecznie. Jednak już straciłem element zaskoczenia. Usłyszałem z oddali stukot wielu kroków. I zasadzka spaliła na panewce. Musiałem zaryzykować. Natychmiastowo doczepiłem z powrotem swój bowcaster i skręciłem w korytarz, gdzie stał baron. Musiałem postawić wszystko na jedną kartę. Gdy już niemal go dopadłem, drogę mi zablokowali jego podwładni. Było ich kilku, ale nie miałem nawet czasu na nich spojrzeć. Jednego odrzuciłem na ścianę jednym gestem. Tak, moc była praktyczna momentami. Potem uniknąłem jakimś cudem laserowego pocisku i wszedłem wślizgiem, by podciąć strzelca. Udało się. Natychmiastowo się podniosłem. Dostrzegłem zaintrygowane spojrzenie Vissana. Walczyłem dalej jak popadło. Pięści, nogi, salta, wślizgi, uniki wspomagane mocami. Jednak po chwili byłem otoczony, a przytknięta lufa z tyłu głowy aż nadto mi dała do zrozumienia, że przegrałem. Nie ruszałem się. Jak się potem okazało, był to Bel-Khan. I z pewnością miał co do mnie jeden zamiar – natychmiastowa eksterminacja. Vissan zbliżył się znacznie do tego skupiska, przyglądając mi się uważnie. Spodziewałem się po nim kpiącej miny, ale jednak ciągle był zaintrygowany. No cóż… różne historie o nim krążyły. I tego raczej się nie spodziewałem.

- Baronie mam go zniszczyć ? – Dźwięk odbezpieczanej broni odbił się echem w mojej głowie. Cóż, sytuacja była nieciekawa. Ale zachowywałem spokój. Nic innego mi nie pozostało.
- Nie… jeszcze nie. Zależy od tego, co ciekawego ma do powiedzenia. Pierwsze, jakże proste pytanie – kto cię przysyła ?
- A co z tego będę miał ?


Cóż, niektórych to musiało zaskoczyć. Wnioski jednak były oczywiste – albo koleś musiał zwariować w obliczu bliskiej śmierci albo był niezbyt lojalny wobec swojego pracodawcy. Vissan się nie odzywał, patrząc na niego beznamiętnie. Ale musiał przyznać, że to było… nie do końca typowe.

- Baronie mogę go…
- Nic nie rób. Powiedzmy, że mogę… zaoferować lepsze warunki niż twoi pracodawcy lub pracodawca. Ujrzałem w twoim wykonaniu niezły pokaz. Masz na to moje słowo. Zaintrygowałeś mnie. I byłeś niezwykle blisko, przyznaję.
- Czemu miałbym ci zaufać ?
- Bo nie masz większego wyboru ?


Cóż, argument był niezwykle przekonujący. Tym bardziej, jak się było otoczonym przez zgraję jego pachołków w każdej chwili gotowych do zamienienia ciebie w kupkę popiołu lub krwawą miazgę. Jego uśmiech po raz pierwszy był przebiegły. Jakby nie patrzeć, to on miał same asy w rękawie.

- W takim razie… kto cię przysłał ?
- Huttowie z Nar Shaddaa.
- Widzę, że jednak zaczynasz współpracować.
- Cóż… masz bardzo przekonujące argumenty, baronie.
- Jak rozumiem, ich celem było zabicie mojej osoby ?
- Owszem, nie da się ukryć.
- Wiesz, że to praktycznie jest samobójstwo ?
- Ale nie boję się ryzyka. Poza tym niewiele mi brakowało.
- Masz tupet, wiesz ? W porządku, chodź do mojego gabinetu. I nie spuszczajcie z niego oka.


Cóż, poprowadził mnie do swojego gabinetu i zaproponował umowę. Byłem mocno zaskoczony, ale nic nie powiedziałem. Suma była odpowiednia, perspektywy tutaj też mogły być ciekawe. Tak, nie wachałem się ani chwili. Trafiłem pod jego skrzydła. I nie żałowałem swojej decyzji. Znaczy, parę rzeczy mi się nie podobało, ale ogólnie nie było źle. Mogłem częściowo dzialać na własną rękę. Czyli w sumie było całkiem, ale to całkiem nieźle…

Pozdrawiam Very Happy.


Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Varth Lokkur
Rycerz Jedi



Dołączył: 17 Lis 2006
Posty: 23
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5

Skąd: Corelia

 Post Wysłany: Sob 22:45, 25 Lis 2006    Temat postu:

Varth Lokkur urodził się na Korelii 27 lat przed wybuchem wojny klonów. Ojciec był mechanikiem i miał duże zdolności do pilotażu i prowadzenia pojazdów, ponieważ kiedyś służył w wojsku, jednak potem się ustatkował. Matka była świetnym dyplomatą. Zdolności odziedziczył po ojcu. Gdy miał 3 lata przypadkowo stłukł wazon o ścianę(mocą), ale nikt tego nie zauważył. W wieku 4 lat Jedi, przybyły na spotkanie z jego matką wyczuł w młodym Lokkurze moc. Wstąpił do zakonu Jedi. Inni uczniowie nie byli z nim zaprzyjaźnieni, ale nie był totalnym odludkiem. Rozmawiał z nimi, ćwiczył, ale nie był z nimi zżyty. Nieraz uczniów denerwowała ta jego neutralność(on nigdy nie ufał im) i podczas ćwiczenia szermierki próbowali zaaranżować „wypadek”. Często niby przypadkiem cięli po nogach by mu dokuczyć on jednak odpierał ataki ze złośliwym, tryumfalnym uśmieszkiem. Jego trening przebiegł bardzo dobrze pomimo tego, iż raz odbił atak tak mocno, że „kolega” sam się zranił w nogę i została mu po tym blizna. W wieku 12 lat został padawanem. Jego starszawy już mistrz Sharad Hett uważał, że dobrze jest rozwiązywać problemy za pomocą dyplomacji(i tego nauczał chłopaka) jednak nigdy nie zaniedbał trenowania Vartha w mocy i w szermierce, na wypadek gdyby dyplomacja zawiodła. Uczył go I formy shii – cho a padawan szybko sobie ją przyswajał. Mistrz umarł na zawał serca, gdy Lokkur miał 17 lat żegnając go słowami „niech moc będzie z tobą”. Padawan pogrążył się w smutku po stracie. Zaczął się uczyć u drugiego mistrza, który przyjął go po tym jak Varth pokazał mu, że umie rozwiązywać problemy nie tylko mieczem świetlnym. Nowy mistrz był to Nejaa Halcyon. Neeja Podziwiał młodzieńca, ponieważ sam nigdy nie nauczył się ukrywać uczuć tak dobrze jak on. Wiedział też, że przez to nigdy nie zostanie dyplomatą i zostawił tą dziedzinę innym. Stwierdził, że skoro chłopak umie już formę I to bardziej wyjdzie mu na korzyść, jeśli nauczy go II formy - Makashi. Lokkur po trwającym 7 lat szkoleniu przez nowego mistrza stał się świetnym szermierzem i dobrze radził sobie z mocą. Jego preferowanym stylem jest styl II, ponieważ dłużej się go uczył. Nigdy jednak nie był wybitny w dowodzeniu, co bardzo smuciło mistrza, ponieważ jest to przydatne. Umiał się znaleźć na polu bitwy, umiał współpracować, ale nie umiał planować posunięć dla więcej niż paru osób. Gdy skończył 24 lata został pasowany na rycerza Jedi. Jego rodzice zginęli zaraz po tym. Zostali zabici przez płatnego zabójcę. Varth bardzo ubolewał nad tym i postanowił się zemścić. Schwytał zabójcę i wypytał a potem oddał w ręce sprawiedliwości. Okazało się, że zleceniodawcą była niejaka Aurra Sing. Nienawidząc Jedi chciała pozbawić Vartha bliskich i zapędzić jego samego w zasadzkę. On rozpoczął pościg. Gdy pierwszy raz się z nią spotkał o mało nie zginął. Właśnie wypytywał barmana o nią, gdy śmignął strzał blasterowy. Uratował go klient odchodzący od lady(przyjął na siebie strzał). Lokkur umknął przeważającym siłom zostawiając po sobie tylko parę trupów. Podczas tej akcji nauczył się wybitnej ostrożności. Jednak nie poprzestał na tym. Znalazł jej trop na Alderaan. Poleciał tam, lecz znów trafił w pułapkę. Tym razem jednak w porę zauważył to i dzielnie walczył. Wybił do nogi ludzi Aurry, ale jej samej udało się uciec. Potem wszelkie wieści o niej zaginęły i Varth musiał zadowolić się tym, że próbował ją dopaść. Większość jego misji przebiegała bez problemowo. Raz został przydzielony do eskortowania jakiegoś polityka na inną planetę, gdy podczas wychodzenia z nadświetlnej niedaleko planety zaatakowali ich piraci. Lokkur przejął stery i zaczął się pościg. Piraci nie mieli zamiaru ustąpić, lecz rycerz zgrabnie umykał przed ich pociskami. W końcu piraci musieli ustąpić, bo Varth skierował się w stronę statku orbitującego nad tą planetą. Dalszy ciąg misji przebiegł bez zakłóceń. Później odkrył, że nie jest jednym Lokkurem, że żyje jeszcze jego daleki kuzyn. Od tego czasu czasem odwiedza go na Korelii. Jedi ostrzegł już krewnego o zagrażającym mu niebezpieczeństwie ze strony Aurry jednak ona nadal nie dała znaku życia. Może już nie żyje….?

Zwykle nie piszę tego ale z tego co wiem to parę osób wnerwia więc piszę...
Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Timo Snyder
Ochotnik KNS



Dołączył: 03 Gru 2006
Posty: 55
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Skąd: Corellia / Wrocław

 Post Wysłany: Sob 22:31, 16 Gru 2006    Temat postu:

Imię: Timo Snyder
Przynależność: Konfederacja
Status: pilot
Rasa: człowiek
Pochodzenie: Corellia
Wzrost: 180 cm
Waga: 70 kg
Oczy: brazowe
Włosy: brazowe
Karnacja: jasna

Dzieciństwo: Urodzony w bogatej rodzinie na Korelii. Jego rodzice byli senatorami i starali się naprawić zepsutą przez korupcję Republikę. Za swoje oddanie zostali zamordowani na zlecenie pewnego wpływowego właściciela fabryk chemicznych. Timo był naocznym świadkiem śmierci swoich rodziców, co negatywnie wpłynęło na jego rozwój psychiczny. Mając 10 lat stracił praktycznie całą rodzinę, a jego życie odmieniło się na zawsze. Nie mając żadnych prawnych opiekunów zaopiekował się nim lokaj, pracujący od dekad dla rodu Snyderów.
Od czasu tych traumatycznych wydarzeń Timo zapragnął walczyć z niesprawiedliwością oraz dominacją oligarchów-przestępców w Republice.
Historia: Timo Snyder urodził się 48 lat przed wybuchem 1. Gwiazdy Śmierci. Był synem jednej z najbogatszych rodzin na Korelli. Od najmłodszych lat otrzymywał staranne wykształcenie. Ponad to rodzice starali się kłaść nacisk na rozwój moralny swojego jedynaka. Zależało im by ich pierworodny w przyszłości pomagał planetarnej biedocie, tak jak oni sami. Jego matka była artystką, choć niezbyt zdolną. Raczej zajmowała się sztuką jako formą rozrywki niż utrzymania. Jednak wyostrzony zmysł współczucia pokrzywdzonym przez los istotom kazał jej tworzyć fundacje na rzecz pokoju, pomocy ubogim regionom Republiki oraz wspierać różne organizacje charytatywne. Ojciec w młodości był znakomitym pilotem i brał udział nawet w kilku bitwach. Niestety podczas jednej z nich jego statek został zestrzelony. Tato Tima ledwo uszedł z życiem. Dlatego od tej pory niechętnie spoglądał na wszystko co lata. Dość powiedzieć, że zakazał nauki pilotażu swojemu synowi. I pomimo iż, jako bogaty magnat, posiadał w swojej prywatnej kolekcji kilkanaście wybitnych maszyn z różnych zakątków galaktyki, to nigdy ich nawet nie użył. Mały panicz jednak nie zawsze słuchał się ojca i często wymykał się do hangaru, podziwiać wspaniałe myśliwce.
Warto też nadmienić, że zarówno pan jak i pani Snyder brali czynny udział w polityce.
Przez 10 lat Timo żył w tej idyllicznej scenerii. Aż pewnego feralnego dnia jego rodzice zostali zamordowani. Na zlecenie zazdrosnego senatora, który chciał ukrócić wpływy rodu na Corellię. Po tym wydarzeniu Snyder przyrzekł sobie, że znajdzie zabójcę i skróci go o głowę. Niestety, a może na szczęście, po ogłoszeniu wyroku sądowego, wychodzący z sali przestępca został zabity przez zdesperowaną kobietę. Timo nagle zatracił sens życia. Jego oprawca umarł, a Republika, której tak pragnęli pomóc jego rodzice, popadała w letarg i chaos.

Od tamtego momentu młodym paniczem zaopiekował się główny lokaj w posesji Snyderów, który z czasem stał się dla Timo czymś w rodzaju dziadka. To on kładł nacisk na edukacje młodzieńca. Niestety nastolatek nie podzielał pasji swego opiekuna. Dużo bardziej ciągnęło go do latania. W końcu licząc 20 lat ukończył średnią szkołę i zapisał się do akademii pilotażu na Corelli. Po kilku latach edukacji przepadł bez słuchu. Wszyscy powszechnie uważali, że młody Timo nie żyje. Ten jednak miał się dobrze. Zatrudnił się jako przemytnik u różnego rodzaju typów ‘z pod ciemnej gwiazdy’, chcąc dogłębnie poznać przestępców i ich zwyczaje. Pewnego razu Snyder, lecąc statkiem transportowym na Naboo, poznał pewnego ciekawego jak mu się wówczas wydawało żołnierza. Był to Mico Reglia, który opuścił już szeregi wojsk Republiki. Reglia przedstawił młodemu pilotowi swoją wizję Republiki z silną władzą centralną i nieograniczoną władzą. Timo był pod wrażeniem mowy kapitana i przyrzekł mu, że wspomoże jego, jeśli kiedyś będzie w potrzebie. Tym samym zrewanżował się Mico. Po zacumowaniu w Theed drogi bohaterów rozeszły się, lecz Timo nigdy nie zapomniał słów dowódcy.
W końcu po latach wędrówek i przygód Snyder powrócił na Corellię. Był to czas, gdy korupcja w Republice osiągnęła apogeum. Bezradny Timo stwierdził, że jedyną jego szansą będzie przyłączenie się do nowopowstałej Konfederacji Niezależnych Systemów. Nie wiedział jeszcze, że rewolucjonistom przewodzi sam Dooku…

Powiązania: Mico Reglia
Wrogowie: Telemachus Rhade. Gardzi Nutem Gunrayem, Sanem Hilem, Poogle’m Mniejszym, i Watem Tamborem.


Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Keroq Phoenix
Najemnik



Dołączył: 29 Gru 2006
Posty: 109
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Skąd: Ammuud

 Post Wysłany: Wto 10:10, 02 Sty 2007    Temat postu:

Imię: Keroq Phoenix

Przynależność: Najemnicy
Status: Pilot
Rasa: Człowiek
Pochodzenie: Ammuud
Wzrost: 1,9m
Waga: 82kg
Oczy: Szare
Włosy: Ciemny szatyn
Karnacja: Jasna

Wygląd: Wysoki, postawny, prawa brew całkowicie posiwiała; niewielki tatuaż na lewym ramieniu
Ubiór: wysokie, czarne buty ze skóry, czarne spodnie od kombinezonu pilota, stalowo-szara koszula rozpięta pod szyją, spod której wystawał podkoszulek. Przy lewym biodrze kabura na blaster, przy prawej całkowicie wszyta w spodnie kabura na toporek


Historia postaci:

Od wczesnego dzieciństwa Keroq wychowywał się wśród zawiłych uliczek slamsów planety Ammuud rządzonej przez siedem skłóconych ze sobą klanów, których jedynym spoiwem był ścisły kodeks honorowy. Jako przedstawiciel rasy ludzkiej nie miał problemów z uprzedzonymi urzędnikami czy też z poruszaniem się w pobliżu kosmoportu, który był uważany za najważniejszy punkt jego rodzinnej planety. Godzinami obserwał statki przylatujące i odlatujące z Ammuud. Interesował się szczególnie gwiezdnymi myśliwcami, chociaż te ostatnie dość rzadko przylatywały do kosmoportu.
Kiedy miał 19 standardowych lat został przyuważony przez handlarzy niewolników na dokładnym oglądaniu nowego transportowca pochodzącego z Korelii który wynajęli od jednego z klanów rządzących Ammuud. Porwali go z planety i sprzedali do podziemnego laboratorium leżącego na nieznanej Keroq’owi planecie.
W początkowym okresie niewoli pełnił rolę tragarza rozładowującego przylatujące transporty z delikatnymi podzespołami. Rozpoznawał wiele znaków firmowych na paczkach należących do takich gigantów jak Sienar Fleet Systems, Kuat Drive Yards, Mon Calmari czy Corellian Engenering Corporation jak i do mniej znanych organizacji jak np. klonerzy z Kamino czy kopalnie gazu na Bespin.
W wolnych chwilach Keroq czytał każdą dokumentację, na jaką mógł się natknąć w sieci laboratorium. Po dwóch latach ciężkiej jeden z pracujących naukowców, Verpin o imieniu Gorod, obdarzony zdolnością posługiwania się mocą zauważył u Keroq’a niesamowitą wiedzę na temat jednostek kosmicznych. Natychmiast zabrał go do swojego laboratorium i zaczął wraz z nim pracować nad modyfikacjami istniejących myśliwców jak i projektowaniu nowych. Zakres ich prac był wyjątkowo szeroki od między innymi zasilania działek laserowych energią słoneczną poprzez zwiększenie wydajności hipernapędów czy montaż dodatkowych zabezpieczeń we frachtowcach aż do eksperymentalnego montowania bliźniaczych silników jonowych w jednym myśliwcu.
Gorod posiadał własnego Z-95 HeadHunter Mk.II, którego burtę zdobiła nazwa Spirit Hunter. Verpin nigdy nie wyjaśnił dlaczego tak właśnie nazwał swój myśliwiec, ani też nie poinformował o wszystkich modyfikacjach które przeprowadził. Keroq wiedział jedynie, że zamontowano w nim hipernapęd I klasy oraz system przyporządkowania, a także poprzez wymianę paru obwodów zwiększono efektowność, wytrzymałość i celność działek laserowych. W ładowni znajdowała się zawsze skrzynka z oznaczeniem planety Kamino, a także niewielki zbiorniczek z Bactą i sprzęt do kontroli systemu przyporządkowania.
Przez okres jednego roku Phoenix wraz z Gorodem opracowali wiele nowatorskich rozwiązań technicznych i nawiązała się między nimi nić przyjaźni chociaż Verpin cały czas miał na przegubie ręki kontroler do pierścienia energetycznego założonego na szyi Keroqa i nigdy nie pozwalał mu zapomnieć że jest tylko niewolnikiem.
Kiedy, w trakcie prac nad wpływem grawitacji i próżni na poszczególne elementy myśliwców z ogniwami słonecznymi, laboratorium zostało zaatakowane przez grupę przemytników, Keroq ujrzał w swoim umyśle wizję wybuchu urządzeń laboratoryjnych zabijających jego i Goroda. Zszokowany tą wizją, jej nagłością i realnością, zdecydował się natychmiast opuścić pomieszczenia badawcze. W momencie w którym przekraczał próg hermetycznych drzwi jeden z wyświetlaczy holograficznych zaczął najpierw dymieć a później eksplodował powodując reakcję łańcuchową zakończoną śmiercią Verpina i zniszczeniem laboratorium. W wyniku tego otworzył się też pierścień na szyi Phoenixa.
Natychmiast podjął decyzję o wykorzystaniu zamieszania i próbie ucieczki. Założył pierścień spowrotem starając się żeby wyglądał na aktywny, a następnie udał się do prywatnych kwater Goroda. Po drodze minęło go kilku ciężko uzbrojonych strażników laboratorium, którzy jednak widząc pierścień na jego szyi opuścili broń i pobiegli dalej korytarzem, który wyłożono miękkim, szarym materiałem tłumiącym kroki. Po dotarciu do pomieszczeń wprowadził osobisty kod dostępu i wszedł do środka. Zabrał kilka holocronów zawierających niektóre projekty, które razem opracowali, kilkaset kredytów republikańskich i biegiem ruszył w stronę hangaru. Po wrzuceniu holocronów do ładowni zerwał z szyi pierścień niewolnictwa, wsiadł do kabiny myśliwca i rozpoczął procedurę startową. Potężna eksplozja która wstrząsnęła wrotami hangaru zamieniając zawiasy prawego skrzydła na kupkę stopionego i powykręcanego tytanu. Połowa wrót przewróciła się pod wpływem własnego ciężaru otwierając drogę ucieczki. Keroq odpalił silniki i poderwał lekki myśliwiec w powietrze kierując się w stronę ziejącej pustki w której kilka sekund wcześniej znajdowały się ciężkie drzwi. Wylatując ujrzał kilkanaście frachtowców, w większości w fatalnej kondycji które odcinały się na tle potężnej jednostki operującej ciężkim ogniem turbolaserów skierowanych w znajdujące się na powierzchni planety elementy laboratorium. Każdemu ich rozbłyskowi towarzyszyła potężna, wręcz odczuwalna eksplozja na powierzchi oraz głuchy odgłos wtórnych detonacji gdzieś w trzewiach podziemnych pomieszczeń.
Phoenix skierował myśliwiec w stronę kosmosu usiłując dojrzeć jakiś punkt charakterystyczny, który pozwoli mu się zorientować w jakim miejscu galaktyki się znajduje. Niestety frachtowiec typu YT-1300 oraz jeden z pięknych kształtem, lecz słabych w walce Starfighterów z Naboo podążyły za nim.
Keroq zdecydował się na desperacki krok nieobliczonego, krótkiego skoku w nadprzestrzeń mając nadzieję, że nie wpadnie w cień żadnej planety.
Skok się powiódł, ale Keroq nadal nie miał najmniejszego pojęcia gdzie się znajduje. Wpisał do komputera dane Ammuud - chwilę to trwało zanim obliczenia się zakończyły i Phoenix wrócił do domu po 7 latach nieobecności. Przez ten czas w wypadku jednego ze statków zginęła jego matka i brat.
Keroq nie chciał zostawać na rodzinnej planecie, odleciał w stronę Coruscant z pragnieniem zajęcia się mechaniką. Nie potrafiąc udowodnić swojego wykształcenia posprzedawał kilka projektów zabranych z laboratorium i zaczął się najmować jako konwojent dla różnych przemytników.
W skrzynie oznaczonej znakiem klonerów z Kamino znalazł DC-15 Clone Blaster Pistol wraz z instrukcją obsługi oraz kilkoma zapasowywmi zbiorniczkami gazu Tibanna a także niewielki wyważony, wykonany z phrika, ostrzony laserowo toporek w posługiwaniu się doszedł z czasem do perfekcji zarówno w rzucaniu jak i walce wręcz.
W 10 lat po uprowadzeniu z Ammuud stał się najemnikiem, zabójcą, konwojentem, chociaż wynajęcie go nie jest tylko kwestią ceny, ale też ocena honorowości zadania jakiego ma się podjąć. Nigdy nie podejmuje się misji związanych z handlem niewolnikami a wręcz zwalcza ten proceder przez co przysporzył sobie wielu wrogów w szeregach łowców niewolników.


Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Kris Cartney
Poszukiwacz przygód



Dołączył: 10 Sty 2007
Posty: 3
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Skąd: Corellia

 Post Wysłany: Śro 20:34, 10 Sty 2007    Temat postu:

Kris splunął krwią, gdy otrzymał kolejny cios w brzuch. Mętnym wzrokiem spojrzał na swojego oponenta. Mężczyzna dwa razy większy od niego o silnej postawie i sporym umięśnieniu stał przed nim trzymając gardę i szykując się do kolejnego ciosu. Wykonał zamach lewą pięścią celując prosto w jego głowę. Kris uchylił się omijając cios. Złapał duży oddech. Podstawa to prawidłowe oddychanie – ciągle sobie przypominał. Odskoczył do tyłu unikając kolejnego ciosu. Muszę pamiętać, aby już nigdy nie oszukiwać w sabacca – pomyślał. W duszy śmiał się z tej sytuacji, jednak wiedział, że raczej nie wyjdzie mu ona na dobre. Kolejny łyk powietrza. Zadał cios, który został sparowany przez przeciwnika. Przyglądała się tej walce cała kantyna. Większość kibicowała jego przeciwnikowi krzycząc:
- Drake!!! Rozmieć go!!!.
Nagle z „trybun” ktoś rzucił butelkę po jakimś napoju. Mężczyzna szybko ją chwycił. Nie marnując czasu podszedł do Krisa uderzając go w brzuch kolanem, a następnie rozbijając mu butelkę na głowie. Kris upadł. Czuł, że siły od niego odchodzą ... W tak krytycznym momencie swojego życia, zaczął rozmyślać o tym, co było ...

Urodził i wychował się w spokojnej rodzinie na Corelii. Jego ojciec prowadził mały sklep z naprawą robotów astromechanicznych, natomiast matka zajmowała się księgowością. Parter ich domu stanowił wspomniany sklep, a na piętrze były pokoje mieszkalne. Był jedynakiem, jednak nie przeszkadzało mu to. Zawsze wokół siebie miał zamknięta grupę przyjaciół, z którymi świetnie się bawił.

Dorastał ciesząc się z życia. Był leniwy, jednak sumienny. W szkole nie szło mu najlepiej, często wagarował, jednak udało mu ją się skończyć z przeciętnym wynikiem. Przyszłość miał zresztą zapewnioną – po ojcu odziedziczyć miał sklep oraz stałych klientów, jakich było sporo. Cieszył się z tego, co miał. W końcu, gdy osiągnął pełnoletność od ojca dostał sklep. On był jego właścicielem i go prowadził, ale oczywiste było, że ojciec wciąż mu asystował i pomagał. Wynagrodzenie dalej szło na potrzeby rodziny, jednak miał już większy udział przy gospodarowaniu funduszami.

Wszystko się zmieniło pewnej feralnej nocy. Pod wpływem alkoholu na ejdnej z imprez w klubie „Pod zdechłą banthą” przy partyjce sabacca przegrał sporą sumę kredytek, Chcąc je odzyskał postawił sklep, który ... przegrał. Nie mógł się pokazać rodzicom na oczy. Wypłacił z banku to, co udało mu się nie przegrać. Zostawił je w liście pożegnalnym rodzicom. Zaciągnął się na pierwszy lepszy prom ruszając w nieznane. Sądził, że może coś kiedyś pozwoli mu odzyskać honor.

Szybko zyskał miano poszukiwacza przygód z powodu wielu feralnych zdarzeń. Raz pchał się tam gdzie go nie chcieli, innym razem był świadkiem jakiegoś morderstwa. Jego życiem rządziły przypadki. Chociaż jego prawdziwe imię brzmiało Kin-Sue, on przybrał pseudonim Kris, lub jak niektórzy go nazywali ‘Siepacz’. Co do drugiego przydomka, to nie on go wymyślił tylko pewien łowca Nagród, gdy Kris go uratował.

Za zdobyte podczas wielu przygód pieniądze w końcu zakupił sobie mały koreliański transporter YT-2000, którego ozwał „Farciarz”. Aktualnie przebywał na Nar-Shadda, gdzie przesiadywał w kantynie pijąc wywar z naboońskich korzonek i grając w sabacca (przy okazji oszukując). Wiele razy udawało mu się wygrać, ale jak widać, ktoś się domyślił, że jest oszustem ...

Leżał na podłodze. Miał rozbiją głowę. Mężczyzna podszedł do niego i mocno kopnał w brzuch. Kris zwymiotował. Leżał we własnych wymiocinach. Upokorzony. Bliski omdleniu. Świat się rozmywał przed jego oczami. Słyszał krzyki, śmiech, wrzaski, strzały ... Strzały! Czyżby?! Czuł, że wciąż żyje, więc nie były skierowane do niego. Jak przez mgłę widział, jak ludzie się rozstępują. Kilka sylwetek weszło do kantyny. Mrugnął kilka razy oczami, chcąc je jakoś dostosować. Jedna z przybyłych postaci przewróciła blat stołu chowając się za nim. Ukrywała się przed strzałami. Nie miał siły się rozejrzeć. Wiedział jednak na pewno, że to jakaś strzelanina. Zaczął czołgać się powoli w kierunku wyjścia. Instynkt samozachowawczy wziął górę. Tu chodziło o przeżycie. Gdy dotarł do drzwi stanął chwiejąc się na nogach i kierując się w kierunku swojego statku.

Sam nie wierzył, gdy udało mu się dotrzeć do swego transportowca. Zamknął jedynie szczelnie drzwi na zewnątrz i upadł na podłogę mdlejąc. Gdy się obudził opatrzył rany i jak najszybciej wyniósł się z tego zakichanego Księżyca Przemytników poszukując ... nowych przygód.

Te wydarzenie nauczyło go jednego – Trzymanie kart w rękawie się przejadło.


Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Anakin Skywalker
Padawan



Dołączył: 12 Lis 2005
Posty: 795
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 2/5


 Post Wysłany: Pon 20:42, 05 Mar 2007    Temat postu:

Anakin Skywalker
Przynależność: Jedi
Status: Padawan
Rasa: Człowiek
Pochodzenie: Tatooine
Wzrost: 1,85 m
Waga: Idealna
Oczy: Niebieskie
Włosy: Ciemny blond


Wygląd: Młodzieniec przypominający bardziej holomedialnego gwiazdora niż rycerza Jedi. Sztampowe połączenie jasnych oczu i blond włosów nadaje jego twarzy wyraz naiwności. Przystojniak z błyskiem w oku. Kiedy się uśmiecha, przypomina niewinnego anioła. Kiedy denerwuje- socjopatę. Ma w sobie również coś drapieżnego.

Ubiór: Tradycyjny, funkcjonalny strój Jedi w nietypowej kolorystyce: brązowa bądź jasnobrązowa tunika spodnia, ciemnobrązowa tunika wierzchnia, ciemne spodnie, czarny tabard z syntetycznej skóry bez rękawów, prawa rękawica z tego samego materiału, pas, wzmocnione obuwie.
Opcjonalnie: czarny płaszcz z kapturem, zmodyfikowana zbroja klona,

Charakter: Emocjonalny, brak mu samodyscypliny, pewny siebie, dumny ( wręcz arogancki), żartowniś, wyluzowany, nie uznaje autorytetów.
Zwyczaje: Gry słów, przekomarzanie się z mistrzami Jedi, nadprogramowe korzystanie z Mocy.
Priorytety: Udowodnić wszystkim swoją wartość, zostać najlepszym Rycerzem Jedi w historii Zakonu, zakończyć Wojny Klonów i doprowadzić Republikę do zwycięstwa, za wszelką cenę nie pozwolić skrzywdzić wybranki serca.

Zdolności: Inteligentny, utalentowany w wielu dziedzinach, fizycznie „ młody bóg”, prowadzony przez żywą Moc, techniki Jedi są dla niego czymś nieomal naturalnym.
Umiejętności: As Pilotażu, mechanik, wojownik, taktyk i strateg.
Styl walki: (Władający Mocą): Preferuje agresywny styl walki świetlnym mieczem. Z tego powodu oraz przez wrodzone predyspozycje fizyczne nie kontynuował idei Soresu swego mentora, ale wybrał własną ścieżkę.
Przed wybuchem Wojen Klonów ćwiczył Shien i już jako padawan opanował tę technikę w mistrzowskim stopniu. Jego styl ewoluował, Anakin wplótł do niego kilka elementów Ataru oraz to, co zdołał podpatrzeć u najlepszych szermierzy Zakonu. Po przegranym starciu z Dooku na Geonosis zaczął się specjalizować w konkretniejszej odmianie Formy V, Djem So. Teraz dynamicznie rozwija umiejętności na Drodze Smoka Krayta, wykorzystując takie atuty jak szybkość, świetne uwarunkowania fizyczne ( w tym akrobatykę). Patrząc na całość z boku, można odnieść wrażenie, że styl walki Anakina staje się coraz bardziej brutalny, choć nie kosztem precyzji. Częstokroć także pozwala sobie korzystać z Mocy podczas walki.

Słabości: Zbyt pewny siebie, wiara we własne siły hamuje jego rozwój i nie pozwala w pełni wykorzystać potencjału. Niecierpliwy,

Rodzina: Brak.



***

Historia Nowego (kolejnego i jedynego słusznego Razz) Anakina...



1. Dzieciństwo.

"I am a person, and my name is Anakin."

Historia naszego butnego młodzieńca zaczyna się na niecałe dwadzieścia lat przed wydarzeniami znanymi obecnie jako Bitwa o Geonosis (którą to uważa się za Wojen Klonów rozpoczęcie).
Moc chadzała różnymi ścieżkami. Częstokroć drogi te były zupełnie niezrozumiałe nawet dla Rycerzy Jedi. Nie wiadomo, czy przez przypadek, czy może prowadzona przez przeznaczenie, odcisnęła Moc swe piętno na pewnej kobiecie z niezbyt gościnnej planety Odległych Rubieży. Tatooine.
Właściwie, nie ma powodów, by wierzyć na słowo, że Shmi Skywalker istotnie poczęła dziecko z samej Mocy. Złośliwi mogą powiedzieć, że kobieta zwyczajnie nie wiedziała, kim jest ojciec jej potomka. Ostatecznie życie niewolnicy obfituje w wiele sytuacji którym daleko do przyjętych norm moralnych.
Fakt, chłopak w późniejszym wieku przejawiał duże predyspozycje do władania Mocą, ale przecież nie on jeden w całej Galaktyce posiadał taki talent.
Być może ojcem Anakina był jakiś Jedi, który zawitał pewnego dnia na Tatooine i miał okazję napotkać na swej drodze Shmi…
Być może...
Oficjalnie jednak przyjmuje się, że Anakin jest dzieckiem czystej, żywej Mocy.
Przez dziewięć lat chłopak znosił trudy pustynnej planety. Ciężko pracował, skazany od swego pierwszego oddechu na życie niewolnika.
Sytuacja zmieniła się, kiedy na terenach pod jurysdykcją Huttów zechciała znaleźć schronienie Księżniczka z Naboo, pod protekcją dwójki rycerzy Jedi. Qui-Gon Jina i jego ucznia: Obi- Wana Kenobiego.
Wtedy to dziewięciolatek został wplątany w wydarzenia na miarę całej Galaktyki.

2. Przełom.

"I saw your laser sword, only Jedi carry that weapon"

Qui Gon odkrył potencjał drzemiący w chłopcu. Po zbadaniu próbki krwi Aniego, okazało się, iż dziecko ma największe stężenie midichlorianów w całej historii Galaktyki.
Mistrz Jedi postanowił go nauczać, mimo, iż już posiadał swego ucznia.
Wskazuje to na pewien rodzaj naiwności Jina. Zaślepiony legendą o Wybrańcu, chciał rzucić wszystkie swoje zobowiązania co do Zakonu, nadać tytuł Rycerza Obi Wanowi (który niekoniecznie był na to gotów) i szkolić młodego Skywalkera.
Qui Gon był gotów nawet poświęcić szczęście chłopca, kosztem spełnienia przepowiedni. Posunął się do podstępu, uwolnił Anakina, wiedząc jednocześnie, że matka dziewięciolatka musi zostać na Tatooine. W końcu Jedi nie miewają rodziny. A Mistrz Jin wiedział o tym lepiej, niż ktokolwiek.
Anakin, pragnący odwiedzić wszystkie gwiazdy wszechświata, opuścił pustynną planetę.

"I'm going to the Jedi Temple to start my training, I hope."

Późniejsze wydarzenia nieco skomplikowały sprawę. Najwyższa Rada nie zgodziła się na szkolenie chłopca. Oficjalnym powodem był wiek Skywalkera.
Qui Gon postanowił nauczać chłopca wbrew kodeksowi.

"What will happen to me now?"

Qui- Gon zginął w walce z Sithem, ostatnim tchem zmuszając Obi- Wana do złożenia przysięgi. Przysięgi, zobowiązującej swego Padawana do wyszkolenia małego Skywalkera. Wiara w mit kierowała ostatnimi myślami mistrza.
Obi- Wan został nauczycielem Anakina. Nie był na to gotów, nie dysponował odpowiednią wiedzą i doświadczeniem. Na dobrą sprawę sam jeszcze nie powinien być pełnoprawnym rycerzem, a co dopiero mistrzem.
Ale okazał się dobrym mentorem.

3. Szkolenie.

"But he still has much to learn. His abilities have made him... well, arrogant"

Anakin Skywalker przez lat dziesięć ćwiczył swe ciało i umysł. Stał się wspaniałym materiałem na Jedi. No, może nie do końca.
Traktowany przez Obi- Wana raczej jako towarzysz podróży, aniżeli uczeń, nigdy nie wyrobił w sobie charakterystycznego dla Padawanów respektu do autorytetów. Umiejętności uczyniły go aroganckim, pełnym pewności siebie i wierzącym we własne siły.
Od zawsze miał coś w rodzaju zatargu z Radą, co było widać szczególnie w jego kontaktach z Mistrzem Windu.
Utalentowany, przewyższający umiejętnościami innych uczniów, z personifikacji przyszłego Rycerza doskonałego stał czymś w rodzaju karykatury. Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, Anakin nie mógł być pokornym chłopcem o spuszczonym wzroku. Winę w tym względzie ponosili głównie Qui-Gon, Obi- Wan i Midichloriany, których nadzwyczajna ilość w organizmie nie pozostawiła młodzieńcowi innej drogi życia, jak tylko kształtowanie historii wszechświata. Jak ktoś, kto w wieku dziewięciu lat mógłby uchodzić za jednego z lepszych pilotów Odległych Rubieży, ma zachować stoicką skromność?
No i jeszcze ta cała przepowiednia...

4. Sekret.

"An angel. I've heard the deep space pilots talk about them. They live on the moons of Iego, I think. They're the most beautiful creatures in the universe."

Jednym z powodów, dlaczego mały Ani przestał być małym Anim, a stał się rozdartym wewnętrznie buntownikiem była... kobieta.
Jedi nie mają prawa poddawać się namiętnościom. Niestety, uczucie Skywalkera do Amidali, narodzona jeszcze podczas spotkania na Tatooine, okazało się silniejsze.
Ani oddał swe serce Padme. A ona jemu swoje.
Na krótko przed bitwą o Geonosis jasnym się stało, iż oboje są zgubieni w swej namiętności. Reguły Zakonu oraz pozycja dziewczyny nie mogły uczynić z tego związku nic poza skrytą przed wzrokiem wszystkich istot maskaradą.


5. Kroki ku samozagładzie.

Nigdy nie zapomniał o matce.
Podczas misji ochrony Padme (będącej wówczas senatorem), wyruszył na Tatooine by odnaleźć rodzicielkę. Zaniepokojony wizjami zsyłanymi przez Moc w postaci sennych koszmarów, w końcu zastał to, czego obawiał się najbardziej. Shmi skonała w jego objęciach, zadręczona przez ludzi pustyni.
O tym, co stało się później, Anakin postanowił zapomnieć.

"I killed them. I killed them all. They're dead, every single one of them. And not just the men... but the women, and the children too. They're like animals! And I slaughtered them like animals! I hate them!"


6. Arena.

Bitwa o Geonosis zmieniła wszystko. W tym również samego Anakina.
Doznał ( po raz pierwszy) porażki na tle osobistym, przegrywając pojedynek z Dooku. Konsekwencja tego starcia, w postaci protezy robota prawej dłoni, codzień przypomina mu o przegranej.
Rozpoczęły się wojny klonów...

Osobowość:

Anakin Skywalker zaczyna być niepokojącą osobą. Zwiększa się jego dystans z Kenobim, zacieśnia przyjaźń z kanclerzem Palpaitinem. Spokój Jedi mącą jego myśli o kodeksie, aspektach Mocy i nużące tempo szkolenia.
Anakin mógłby być jednym z największych Jedi w historii całego Zakonu. Mógłby. Niestety, świadomość swych zdolności hamuje jego rozwój. Choć inteligentny, nie zauważa, że poza talentem, na drodze Jedi potrzeba również pracy.

Wielokrotnie łamał kodeks. Zakochał się, potajemnie wziął ślub z Padme, poddał gniewowi i skłonił ku ciemnej stronie. Jeśli starcie z Hrabią Dooku nie okaże się kubłem zimnej wody wylanym na ogrzaną przez dwa tatooińskie słońca głowę, przyszłość Anakina może wyglądać niezbyt interesująco.
Co ciekawe, większość z tych zdarzeń zdaje się przedstawiać Aniego jako ofiarę swej naiwności, braku wiedzy o świecie, nie zaś człowieka złego. Skywalker jest pod pewnymi względami idealistą, który nie zdążył się jeszcze sparzyć.
Choć sam tego nie zauważa, uczeń Obi- Wana jest wciąż tym małym chłopaczkiem z Tatooine.
Przez swe narcystyczne podejście wiele traci. Z drugiej strony, cała mistyczna otoczka Skywalkera sprawia, iż jest on kimś w rodzaju idola dla młodych Jedi. Na tej samej zasadzie, na jakiej grzeczne dziecko miłuje się wokaliście ostrej muzyki. Anakin przyciąga swoją aparycją, czego oczywiście najlepszym dowodem jest sama Padme.

Wybrany:

Czy Skywalker jest tym, który zgodnie z przepowiednią przywróci równowagę w Mocy?
Wiele na to wskazuje. ( tajemnicze pochodzenie, umiejętności), lecz, na dobrą sprawę, nikt nie daje w to wiary równie mocno, co nieżyjący już Qui- Gon. Innymi słowy...
Jedna cholera wie.


" I have a bad feeling about this..."


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Anakin Skywalker dnia Pon 22:27, 02 Mar 2009, w całości zmieniany 1 raz
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Hrabia Dooku
Sith



Dołączył: 04 Sie 2005
Posty: 287
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5

Skąd: Serenno

 Post Wysłany: Pią 14:23, 30 Mar 2007    Temat postu:

Urodzony na planecie Serenno, Dooku był jednym z najszacowniejszych Jedi dziejach Zakonu. Jak wszyscy kandydaci tego czasu, był trenowany pod okiem Mistrza Yody aż do ukończenia 13 roku życia. Następnie został przekazany na dalszą naukę Thame’owi Cerulianowi. Cerulian ukształtował Dooku na potężnego Jedi, wykorzystując olbrzymi potencjał drzemiący w swoim uczniu. Yoda także w sposób szczególny interesował się Padawanem i miał swój udział w jego późniejszym treningu.
Jednymi z kilku przyjaciół z dzieciństwa Dooku byli młodzi Lorian Nod i Eero Iridiana. Obaj zdradzili go, co miało później wpływ na jego nieufne podejście do wszelkich przyjaźni. Co więcej drwiny Loriana sprowokowały Dooku do jego pierwszego kontaktu z holocronami Sithów.
Dooku stał się Rycerzem Jedi w wieku dwudziestu kilku lat i szybko obrał Qui-Gon Jinna na pierwszego Padawana, co mu pozwoliło przybrać miano Mistrza. Później trenował także innych Jedi, między innymi Komarię Vos.
Podczas pobytu w Świątyni Jedi trudnił się pracą jako instruktor, jego metody nauczania oraz arogancja były szczególnie dobrze znane. Pewnego razu tak rzekł do swoich studentów:
„Nikt nam nie da gwarancji akceptacji otoczenia. Jak wszystkie istoty, Jedi jest akceptowany lub nie zależnie od jego zachowania. Jedi który wierzy że jest ważniejszy niż inni tylko pokazuje, że jego opinia powinna być zignorowana.” Jak na ironię, Dooku sam dążył do tego, by zostać jednym z największych Jedi w historii.
Jednakże nie wszystkie jego teorie były powszechnie przyjmowane. Najbardziej kontrowersyjne było przekonanie, że można połączyć w jedno zarówno jasną jak i ciemną stronę Mocy, by osiągnąć idealną równowagę. Mistrz wierzył, że tak długo jak nie będzie kuszony przez ani jedną, ani drugą stronę będzie mógł wykorzystać swoją potęgę do zmieniania Galaktykę na lepszą. Niestety dla Dooku, jego własna duma oraz pragnienie zostania najlepszym Jedi przybliżała go coraz to bliżej i bliżej do Ciemnej Strony, zwłaszcza podczas prób studiowania obydwu natur Mocy.
Idee Dooku miały wielu przeciwników w Radzie Jedi, co prawdopodobnie było jednym z powodów, dla których Hrabia, a także jego uczniowie nigdy nie zostali zaproszeni do tego dostojnego zgromadzenia.
Książe został politycznym idealistą. Podczas przemierzania Galaktyki umiejętnie podgrzewał wszelkie spory, jak np konflikt na Sevaracos. Zawsze miał silną opinię osoby, która była świadoma trwającego procesu upadku Republiki. Dlatego też jego odejście z Zakonu nie było wielkim zaskoczeniem.
Wylot Dooku z Courscant zbiegł się w czasie z bitwą o Naboo. Wtedy to późniejszy lider KNS zdał sobie sprawę, że Rada Jedi jest oślepiona przez skorumpowany Senat i powrócił na swoją rodzinną planetę Serenno, odzyskawszy tytuł Hrabiego. Katastrofalna Bitwa o Galidraan oraz zniknięcie Komari Vos już wtedy zniechęcały go do dalszej służby Republice, czara goryczy przelała się po śmierci jego pierwszego Padawana, Qui-Gon Jinna.
Dooku poświecił Zakonowi wiele lat swego życia, dlatego jego popiersie z brązu zostało umieszczone w Archiwach Jedi, wraz z resztą Straconej Dwudziestki, czyli jedynych Jedi, którzy zdecydowali się dobrowolnie odejść z Zakonu.
Książę przestał działać publicznie w 32 BBY i słuch po nim zaginął na kolejne 8 lat. Podczas tego czasu przeistoczył się z Mistrza Jedi w pełni wyszkolonego Lorda Sith.
Nie wiadomo do końca kiedy Dooku poznał Dartha Sidiousa. Pewne jest, że po śmierci swojego ucznia Dartha Maula, którego wytrenowanie trwało wiele długich lat, Sidious będąc już zwyczajnie za stary na obranie kolejnego ucznia, zdecydował wybrać Mistrza Jedi – indywidualistę na swojego następcę. Dooku wpadł w sidła Ciemnej Strony Mocy. Przez swoją dumę i arogancję z poczciwego Mistrza Jedi stał się nowym uczniem Sidiousa, Darthem Tyranusem. Morderstwo dawnego przyjaciela Sifo-Dyasa tylko przypieczętowało jego przemianę.

Jako Darth Tyranous, pierwszą misją Dooku było zamówienie w imieniu Republiki Wielkiej Armii klonów, którą Kanclerz Palpatine mógł później wykorzystać do walki z buntownikami. Następnie Hrabia wyznaczył olbrzymią nagrodę wartości 5 milionów kredytów za zabicie lidera groźnego kultu Bando Gura. Celem morderstwa była jego dawna uczennica Komari Vos. Mimo olbrzymiej stawki za jej głowę, była Jedi tanio skóry nie sprzedała. Zmierzyła się z wieloma łowcami nagród, w końcu została pokonana przez Jango Fetta podczas pobytu na Kohlma. Dzięki temu Dooku znalazł doskonały pierwowzór dla swojej armii szturmowców. A pojmana Komari Vos długo nie pożyła, została wrótce zabita przez samego Sitha.
Plany Dooku nabierały coraz większego tempa. Książe pojawił się na Raxus Prime w 24 BBY, aby ostro skrytykować Republikę oraz Zakon Jedi z powodu ich dekadencji, hipokryzji i korupcji. Następnie używając swojego geniuszu politycznego wezwał wszelkie systemy do powszechnego odłączenia się od Republiki i przystąpienia do ruchu Separatystów. W końcowym akcie Dooku powołał Konfederację Niezależnych Systemów, co było wstępem do Wojen Klonów.


Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Durge
Najemnik



Dołączył: 09 Gru 2005
Posty: 92
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5


 Post Wysłany: Pon 15:35, 02 Kwi 2007    Temat postu:

Durge od zawsze wyróżniał się w swoim środowisku. Nie był inny pod względem wyglądu czy zdolności lecz pod względem zachowania. Podczas gdy zwykli Gen'Dai nie rzucali się w oczy i unikali kontaktu z rasami rozumnymi oraz pozostawali spokojni to Durge był agresywny. Atakował tych którzy zapuścili się zbyt blisko jego kryjówki w lasach.Starszym z jego rasy nie podobało się to ale jako osobniki pozbawione agresji byli bezsilni wobec odmienności Durge'a. Na tego młodego Gen'Dai zaczęli skarżyć się świadkowie którym udało się go zobaczyć i przeżyć.Sam agresor nie przejmował się tym dopóki coś się nie stało. Stasi odwrócili się od niego i pozostawili samego na pastwę myśliwych chcących zarobić na jego skórze. Jako że żaden z nich nie miał pojęcia o tym z kim mają do czynienia łatwo ginęli. Większość umarła w jego morderczych ramionach nim zdążyli oddać choć strzał. Zwykle niewiele im brakowało ale okazywali się zbyt powolnymi jak dla Durge'a. Tylko jeden z myśliwych był godnym przeciwnikiem dla młodego Gen'Dai. Były woskowy który na przpusce chciał sobie zapolować na coś goźniejszego od przeciętnej zwierzyny. Jego imię zostało zapomniane po upływie długiego czasu.

Atakujący wybrał odpowiednią pogodę, ulewny deszcz aby zamaskować swój zapach i dźwięk kroków. Szedł powoli przebrany w strój maskujący obserwował okolicę czekając na ofiarę. Myśliwy czekał kilka godzin w rzęsitym deszczu. Opłaciło się, ofiara tropiąc zwykłego myśliwego weszła w zasięg jego wzroku. Jednak sam napastnik dostał szoku gdy zobaczył z kim się mieży. Widział jak Durge bawi się ze swą ofiarą, pozwalał jej podejść aby następnie jednym ruchem umięśnionej ręki odesłać w błoto łamiąc kilka żeber. Kerwona smuga kwrii wypłynęła z ust trafionego. Lecz to nie był koniec. Durge miał zamiar zabawić się nim zanim go zabije.Złapał rannego myśliwego za stopę i po wykręceniu kilku młynków posłał wprost na drzewo. To samo przy którym stał prawdziwy łowca. Matowe ostrze wibromiecza powoli wysynuło się z pochwy. Nieporadny myśliwy jęczał z bólu i resztkami sił próbował uciekać, jedanmiał problem. Uderzając w drzewo złamał kręgosłup i tylko czołganie mogło mu pomóc. Ale to było stanowczo za mało. Gen'Dai obiema rękami podniusł biedaka do góry aby rzucić i zabawić się jego kosztem poraz ostatni. Jednak nim zdążył opuścić ręce zauważył ruch. Po chwili Durge był pozbawiony jednej ręki a ciało niemal martwego myśliwego opadło bezwładnie w błoto. Gen'Dai już po chwili otrząsł się z szoku i rozpoczął szukanie swego oprawcy. Znalazł, usłyszał jego niespokojny oddech tuż za sobą. W tym momencie ostrze przebiło jego brzuch. Durge szybkim ruchem zablokował je drugą ręką i odwrócił się. I tu kolejne zaskoczenie, granat błyskowy skutecznie powstrzymał Gen'Dai od pościgu za uciekającym napastnikiem.

Furia? - Nie, to za mało powiedziane o tym co poczuł Durge wyjmując wibro miecz ze swojego brzucha. Znalazł suchą jamę i uspokoił się. Potrzebował tego jeśli chciał aby odcięta ręka zregenerowała się. Teraz myślał tylko o zemście. Analizował to jak przegrał i dał się zaskoczyć. Mijały w ten sposób godziny aż wreszcie ręka była niemal gotowa. Brakowało tylko ostatnich części palcy. Gen'Dai wstał i podjął dezyzję aby wyruszyć w świat i zdobyć wiedzę i stać się najlepszym z myśliwych. Wyszedł na świerze powietrze, przestało padać a bezchmurne niego roiło się od gwiazd. Durge zacisnął swą nową pięść a w 2 złapał wibromiecz który miał zamiar oddać właścicielowi.

Gen'Dai zakradł się na pokład jednego ze statków i ukrył w pustym kontenerze. Miał szczęście gdyż trafił na transport ze zwierzętami. Uniknął w ten sposób wykrycia. Okazało się że trafił na księżyc pełen Mandalorian, ludzi w zbrojach których nigdy przedtem nie widział. Wymknął się z ładownii i niemal dotarł bezgłośnie do lasu. Lecz gdy się odwrócił zauważył kogoś. Osoba stała do niego plecami ale Durge i tak go poznał. To był ten sam myśliwy który go okaleczył. Gen'Dai wpadł w furię. Mimo wielu strażników których mógł zaalarmować miał zamiar zemścić się. Ból i zdziwienie, tyle poczuła ofiara która niezdążyła nawet krzyknąć. Durge po chwili był juz daleko. Błąkał się po lesieaż natrafił na polanę gdzie spotkał trenującą osobę w zbroi podobnej do tych co wszyscy jednak różniącą sie kształtem. To był Jaing, mistrz mandalorian który opuścił swój klan. Durge podszedł do niego, Mandalorianin zobaczył w Gen'Dai swojego ucznia. Durge i jego mistrz spotkali na swej drodze niznanego naukowca który dał im ofertę. Unikalna zbroja za ochronę i artefakt sithów który był w rękach jednego z klanów Mandalorian. Gen'Dai i jego nauczyciel zgodzili się na to. Dzięki temu pacerzowi i specjalnym implantom Durge mógł w końcu porozumiewać się. Jaing nauczył swego ucznia wszelkich umiejętności Mandalorian, takich jak strzelanie, walka bronią i wręcz oraz taktyka walki flotą i armią. Jednak mistrz Durge'a zginął gdy okradziony klan klan próbował odzyskać swoją własność. Wtedy to Gen'Dai złożył przysięgę której niegdy nie zapomni, zabić każdego żywego Mandalorianina.

Pierwszy kontakt z Jedi Durge miał na planecie zwanej Eriadu. Tam spotkał młodego padawana. Młodzieniec widząc wielkoluda w zbroi ruszył do ataku. Durge zrozumiał że tacy jak oni nie znają strachy. Przygotował się do walki lecz nie na to co go spotkało. Padawan pchnąl go na odległość a następnie znacznie przyspieszył swoje ruchy. Lecz Gen'Dai był niamal tak samo szybki. Jego pośpisznie aktywowane tarcze energetyczne pozwoliły mu unknąć ostrza miecza świetlnego. Walka była długa. Młodzieniec zaskakiwał swymi zdolnościami. W końcu młodzieniec wykonał szybki pchnięcie i ostrze przebiło na wylot brzuch Durge'a. Lecz po chwili triumf adepta Jedi zamienił się w klęskę. Potężny prawy sierpowy powalił młodego człowieka na ziemię obok leżało kilka jego zębów w kałuży krwii. Miecz został wyciągnięty przez Durge'a i zgnieciony. Furia ustąpiła miejsce satysfakji. Teraz Gen'Dai miał zamiar zakończyć życie padawana, powoli zakończyć. Potężny kopniak w brzuch i człowiek zwijał się z bólu kilka metrów dalej. Kolejny w głowę i niemal martwy padawan starał się jakoś skupić aby użyć mocy, na próżno. Strach był silniejszy. urge z uśmiechem zasłoniętym przez hełm zadawał ostatni cios. Ciało wgniotło się w ziemię a kręgosłup pęk pod naporem kolana znacznie cięższego przeciwnika. Całemu zajściu przyglądał się Sith. Ralza Agrinac, gdyż tak się nazywał, zaproponował Gen'Dai pracę u Sithów jako wojownik.Durge zgodził się. Już wkrótce razem z nimi walczył ramię w ramię przeciwko Jedi. Durge poznał tajniki mocy której używają Jedi i nauczył się stawiać im czoła poznając ich techniki. Potrafił już skutecznie uniknąć ostrza dwóch pierwszych form walki mieczem świetlnym. Lecz musiał uciec i schować się gdy sithowie przegrali po 7 biwie o Ruusan.

Durge kontynuował polowania dla pieniędzy pod serią różnych pseudonimów i fałszywych imion. Krążył po galaktyce nie pozostając na żadnej planecie dłużej niż 3 dni. W tym czasie powiększał swą pokaźną fortunę. Jego passa została zahamowana w roku 100 BBY. Dostał zlecenie aby zabić ówczesnego Mandalora. Durge był niezwykle zadowolony że może zabić najważniejszego z Mandalorian. Zrobiłby to nawet za darmo ale nie miał okazji ani informacji o jego położeniu. Gen'Dai starannie zaplanował akcję i po ktyjomu wdarłsię do siedziby Mandalora. Łamiąc kark Mandalora czuł niezwykłą satysfakcję, oto pozbawił życia dowodcę wszystkich swoich Mandaloriańskich wrogów.Lecz wtedy strażnik przez przypadek przechodził obok drzwii i zobaczył tę scenę. Alarm i chwila później roiło się od wojowników w kolorowych zbrojach. Durge mimo swej siły i zdolności nie był w stanie pokonać tylu wojowników naraz. Został pojmany i uwięziony. Torturowano go na wiele sposobów przez ponad trzy dni. Wtedy naprawdę znienawidził wszystko co ma w sobie choć część Mandalorian. Lecz w końcu udało mu się uciec przypływem furii wyrwał się i ukrył w podziemiach. Spędził tam 60 lat lecząc najrozmaitsze rany, poparzenia i obrażenia.Gdy wydostał się na powierzchnię okazało się że wszyscy Mandalorianie zginęli, pozostali tylko ich komandosi i klony produkowane przez republikę. Wstąpił do KNS aby móc zabijać ich, mścić się i zarabiać.


Post został pochwalony 0 razy
 Powrót do góry »
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Forum Rise of the Empire RPG Strona Główna » Kantyna » Historia postaci
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
Strona 2 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach




Solaris phpBB theme/template by Jakob Persson
Copyright © Jakob Persson 2003

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group